St.P

St.P

poniedziałek, 10 listopada 2014

Przenicowany świat.

Tym razem jestem dobrze przygotowany. Wkładam słuchawki do uszu i przez chwilę szukam na wyświetlaczu Fatboy Slima. Wybieram Rockafeller Skank, naciskam play i robię głośniej. O tak, o to właśnie mi chodziło, ruszam! Uwagaaa, ruszam!

Pewnym krokiem wchodzę na stację Białoruską od strony dworca, by przejść na linię obwodową. Oburącz popycham wielgachne wrota i zajmuję miejsce na taśmociągu. Ruchome schody wiozą mnie jak paszę dla bydła w dół, do piekła. Jestem drobiną, jakąś małą krwinką w krwioobiegu, wespół z milionem innych krwinek. Docieram na dno sztolni i szukam przejścia. Za mną ciągnie anonimowy tumult. Przesuwam się wraz z nim. W przeciwnym kierunku sunie bliźniaczo podobna masa. Fatboy wysmażył tłusty bit, który od razu mnie odurza. Wszystko pulsuje i przesuwa się rytmicznie. Ludzie zjeżdżają jednym tempem w dół, w rytm muzyki wysypują się jak piargi ale nie spoczywają bezczynnie, nie zalegają w dolinach. Znajdują kolejne odnogi, inne przejścia, korytarze, taśmociągi i wyjścia. Stacja wypluwa ich i przyjmuje nowy tlen. Serce podziemnego miasta bije od piątej rano do pierwszej w nocy. Chłonie ten plankton dwunastoma mackami. Prawie dwieście podziemnych czeluści zasysa pożywkę przez dwadzieścia godzin dziennie. Wciąga ją, syci się i wydala, z drugiej strony metropolis. Taka oto transakcja.

Nigdy nie zapomnę gdy pierwszy raz dotarłem do Moskwy. To był śmiały trip z Wołodią. Zapakowałem się w Warszawie to jego Toyoty. W Terespolu odstaliśmy dwanaście godzin na granicy a potem ruszyliśmy do Mińska. Kolejnego dnia, mijając Homel dotarliśmy do Briańska - legendy sowieckiej partyzantki. Stamtąd dobiliśmy do Smoleńska. Naszym ostatnim celem była stolica Rosji.

Wowa uprzedził mnie, że wojaże nową Toyotą po Moskwie są sporym ryzykiem. Zaordynował zatem, iż ze Smoleńska pojedziemy sypialnym a samochód zostawimy na strzeżonym parkingu. Już po południu jego słowo stało się ciałem. Wowka obstalował dwa bilety, a ja dwie małpeczki jako doraźny dowód wdzięczności. Przy okazji wspomnę o jednej rzeczy, jaką należy wziąć pod uwagę w takich okolicznościach. Otóż w byłym Sojuzie, by kupić bilet na pociąg dalekobieżny, należy wylegitymować się paszportem. Nie ma tak łatwo, by obywatel tak sobie po prostu kupił bilet. Nie ma paszportu – nie ma biletu. Morda w kubeł!

Mój towarzysz podróży prowadzi zdrowy styl życia. W przeciwieństwie do mnie nie pije, nie pali i uprawia sport. To znaczy chodzi na siłownię, wali po gębach na treningach bokserskich i ciągnie za uszy na zapasach. Jak na pierwszy wypad do Rosji – idealny wprost kompan.

Małpeczki, rzecz jasna, wypiłem szybko sam i równie szybko się rozgadałem. Wowa filozofował po żołniersku, a ja coś bredziłem o górach, teatrze i Bóg wie czym. Wymieniliśmy się emocjami i poszliśmy spać, podczas gdy pociąg stukał do szóstej rano. Tuż po piątej, pani wagonowa wybudziła nas z płytkiego snu, wręczając zabrane zaraz po wejściu bilety i komandirowki. Przenigdy nie zrozumiem tego urzędniczo-buchalteryjnego systemu, ciemnego i gęstego jak kosodrzewina we wschodnich Karpatach. Odbieramy kwity, myjemy zęby i doprowadzamy się do porządku.

Po wyjściu na peron widzę upragniony moskiewski pejzaż . Chyba jak większość zadapeńców wyobrażałem, że sobie od razu wyląduję na Placu Czerwonym. Kolorowe, cebulaste cerwkie będą błyskać kopułami, a drobne jak lebiodki baletnice przemkną gdzieś obok w łabędzim tańcu, kręcąc piruety i skacząc jak frygi. Ja zaś, muskany ich tiulowymi welonami, ruszę przed siebie ciągnąc za sobą walizkę do hotelu.

No nie było tak, w istocie nie było.

Po wyjściu na Dworzec Białoruski od razu wciągnęła nas czeluść moskiewskiego metra. Lekko skacowany ciągnąłem za sobą swoją żółtą walizę, wypełnioną po brzegi rozmaitymi komiwojażerskimi utensyliami. Po chwili pierwszy raz w życiu stałem się masą dla której, jak u Majakowskiego, jednostka była niczym. Od tej chwili jako składowa mięsnego farszu, sunąłem w dół rurociągiem. Ruchliwa, ludzka treść wypełniała jelito peronu. Długi niczym stonoga pociąg wpadał z impetem na peron, zasysał ludzi jak wodę w kiblu, a potem fiuuuu…. i znikał w czarnym tunelu. Po minucie peronowy rezerwuar ponownie wypełniał się takim samym czarnym tłumem, który wciągały kolejne wagony i wypluwały z drugiej strony mrowiska. A moskiewskie metro sunie bardzo szybko, nie to co warszawskie – jedyne jakie znamy. Nie jest tak nowe i pachnące. Nie ma tyle czasu by się cackać po gejropejsku. Tutejsze ma wciągać tu i wypluwać tam. Ono gna na złamanie karku, by nie użyć popularnego wulgaryzmu. Rzeka białka porwała mnie korytarzem i wepchnęła do podziemnego wagonu, gdzie stanąłem na jednej nodze opierając się o walizkę.

Ostatecznie system wyrzygał nas w Izmaiłowie na stacji Partizntskaja.

Obaj z Wową, zupełnie zagubieni, przystanęliśmy jak smętne geje, gapiąc się na sowiecki kompleks izmajłowskich wieżowców, wybudowanych na potrzeby moskiewskiej olimpiady z 1980 roku. Tutaj mieliśmy spać. Tylko Panie Jezu, podpowiedz gdzie?!

Stoimy zatem wypluci nie mając pojęcia gdzie dokładnie jesteśmy i który z kompleksów jest naszym hotelem. Ruszamy. Ciągniemy walizy i idziemy na azymut. Mijamy miniaturowe babcie, które cały czas nawijają przez malutkie mikrofony, a głosy ich wydobywają się z ukrytych głośników gdzieś na wysokości bioder, pod kwiecistymi fartuchami. Babcie wyglądają jak cyrkowi brzuchomówcy. Głosy z głośników odbijają się od ścian i nakładają na siebie. Całość sprawia wrażenie jakiegoś mandaryńskiego jazgotu. Co chwilę ktoś nam chce coś wcisnąć: tani hotel, taksówkę do centrum, telefon komórkowy, wycieczkę po mieście i tysiąc innych nikomu niepotrzebnych figniuszek.

Lekko skacowany, poczułem się wówczas jak na planie Metropolis Fritza Langa, albo niech będzie Blade Runnera Ridleya Scotta. Tamże, zaraz na początku filmu, grany przez Harrisona Forda inspektor Deckard przeciskał się w strugach deszczu przez Chinatown by zamówić kluski u Chińczyka. Tak właśnie teraz się czułem.

Idziemy przed siebie, mijając tłumy kolorowych i skośnookich mieszkańców Azji środkowej. Byli mieszkańcy azjatyckich republik Związku Radzieckiego, a dzisiaj obywatele niepodległych krajów, takich jak Kirgizja, Uzbekistan i Tadżykistan lecą do byłej stolicy imperium jak pszczoły do miodu. O ile w Stanach tanią siłę roboczą stanowią latynosi i murzyni, to tutaj są to środkowi azjaci. Wykonują prace którymi zwykli Rosjanie już się brzydzą lub im się nie opłaca.

Zajmują się budowlanką, jeżdżą na taksówkach, sprzątają ulice. Od rana w zbitych grupach wyczekują na większych skrzyżowaniach jakiejś pracy. Od świtu czekają zmarznięci, by postawić ściankę działową lub wyładować ciężarówkę. Często mieszkają w biednych komunach i jako prości robotnicy wykonują proste prace. Mafia zabiera im paszporty i grozi denuncjacją w razie buntu. Dla nich Moskwa do Nowy Jork, eldorado, w którym mogą uciułać nieco grosza i po kilku latach wrócić do Kirgizji jak nuworysze. O ile maszynista w metrze może liczyć na 1 500 euro pensji, gwarancję zatrudnienia, pakiet socjalny i indeksację płac, Tadżyk zadowala się wypłatą 500 euro na czarno i nawet w Moskwie czuje się bogaty. Taki egzemplarz nawet nie jeździ metrem, bo jak go skontrolują gdzieś w tłumie, a nie będzie miał paszportu, to wydalą bez pardonu. Każdy kraj ma swoich niewolników, plebs i patrycjuszy. Niby to wiem, ale tu jest jakoś inaczej. Jakby rzeczywistość odbiła się w krzywym zwierciadle, albo ktoś założył płaszcz na lewą stronę. Gdzie blondwłose Rosjaneczki, gdzie Puszkin, gdzie to wszystko się podziało?

Dzisiaj się nad tym nie zastanawiam. Przywykłem do skośnookich tłumów. Dzisiaj moim celem jest Nachimowskij Prospekt. Wpycham do uszu słuchawki i wciskam play. Fatboy podaje bit. Tętnię jak całe to miasto dążąc do własnych celów. Staję się częścią bezimiennej i nieczułej masy, jak każdy kto zapragnie tu zamieszkać i pracować. Co zrobić szefie, taka praca i życie takie. A jak się nie podoba, to zawsze można kozy wypasać na górskich zboczach nieopodal Biszkeku.







niedziela, 9 listopada 2014

Czy Darth Vader przywróci równowagę?

Cała droga do Kijowa zawalona jest wyborczymi bilbordami. Dzisiaj koniec umizgów. Dzisiaj wybory. Wybory do Rady Najwyższej, czyli odpowiednika naszego Sejmu. 

To będzie wielki sprawdzian dla Internetowej Partii Ukrainy. Szefem ugrupowania jest lord Darth Vader. Tak, ten sam właśnie! By zarejestrować partię, facet oficjalnie zmienił imię i nazwisko i od tej pory legitymuje się paszportem z nazwiskiem protagonisty ciemnej strony Mocy. Do partii należy Luke Skywalker, Obi Wan Kenobi, Chewbacca i reszta wszystkim znanej ferajny. Partia ma niebotyczną ilość członków. Wystarczy wspomnieć milionową armię klonów. A gdyby policzyć jeszcze niewielki procent całej reszty zwykłych obywateli Międzygalaktycznej Republiki? Czy Moc będzie z nimi?

Z wielkich plakatów spogląda na Ukraińców piękna Julia, odmłodzona w photoshopie o jakieś trzydzieści lat. O Julii krąży pewien dowcip.

Otóż gdy już trafiła do piekła i smażyli ją ruszcie, naczelny czort podszedł do ogniska i zapytał obsługę rożna czemu ja tak szybko kręcą, bo przecież może się niedosmażyć.
- Szefie nie da się wolniej, bo ziemniaki z ogniska kradnie.

Tak właśnie, łaska ludu ma pstrym koniu bryka i ma po temu powody. Weźmy dawnych kumpli Janukowycza z Partii Regionów, którzy bez żenady obiecują wszystkim podwyżki pensji i emerytur. Na wielkim plakacie jak byk stoi: podniesiemy pensje i emerytury. Ukraińcy na takie dictum drapią się po głowach i dziwują dlaczego nie podnieśli jak byli u władzy, tylko teraz gardłują jak już ich nie ma. A ponadto, skąd na to wziąć? Po tym jak wartość hrywny runęła w dół o pięćdziesiąt procent, średnia pensja wynosi równowartość sześciuset polskich złotych. - Panie premierze, jak żyć? Chciałoby się zapytać.

No to może Oleg Liaszko? Jego Radykalna Partia Ukrainy wyrosła na drugą, po Bloku Poroszenki, siłę w kraju. Symbolem partii jest zaostrzony tryzub zrobiony z ukraińskiej literki SZ (Ш). Na potrzeby kampanii z tryzuba zrobiono widły, którymi Liaszko ma zamiar wywalać polityczny gnój. Partia jest radykalna, populistyczna i rewindykacyjna. Domaga się zwrotu Zakieżonia czyli okolic Chełma i Przemyśla. Nie ma jednak tak łatwo bo spec służby wyciągnęły ostatniu Liaszce homoseksualne i pedofilskie kwity. Podobno jak wejdą do Rady, a wejdą, ma być weselej.

Ponieważ RPU zgarnęła swym radykalizmem spory poklask, wyniki sondaży Swobody i Prawego Sektora sytuują te partie gdzieś poniżej progu wyborczego.

Niewątpliwie triumfować będzie Blok Poroszenki, wzywający do jedności i zwycięstwa. Ludzie między sobą gadają, że będą kraść tak samo tylko bardziej inteligentnie. Przypominam, ze Janukowycz miał trzy posiadłości a w nich złote kible. No zbyt mądre to rzeczywiście nie było. Na pytanie dlaczego nie wierzą, że wybory coś zmienią, odpowiadają że gdyby miało iść ku lepszemu, to już by się coś zmieniło. Pamiętam ten moment gdy byłem w Kijowie pod koniec lutego, zaraz po zawarciu rozejmu na Majdanie. Od tego czasu Ukraina straciła Krym i ma wojnę domową we wschodnich prowincjach. Rzeczywiście nie są to zmiany na lepsze. Do tego mdochodzą głodowe pensje i wiszące w powietrzu widmo bankructwa kraju.

Całość kampanii przebiegała w antyrosyjskiej, lub jak kto woli antyradzieckiej atmosferze, której ucieleśnieniem jest złowroga postać Włodzimierza Włodzimierzowicza. A skoro nawet Darth Vader przeszedł na jasną stronę Mocy, to czego reprezentantem jest teraz rosyjski prezydent?

Przepraszam, zagalopowałem się. Jest jeden sektor rynku, który obecnie rozkwita i ma prawo do peanów na cześć Putina. To branża grzewcza. Do dzisiaj nie wiadomo ile będzie kosztował gaz i w ogóle ogrzewanie, które włączą tam dopiero 10-tego listopada. Na razie Ukraińcy chodzą po domach w dresach i grubych swetrach, a jak oglądają telewizję to nakrywają się kocami. Każdy kto ma w domu kocioł gazowy, kupuje dodatkowo kocioł na węgiel lub drewno. Na bazarach, wzdłuż dróg przelotowych stoją fury po brzegi wyładowane drewnem na opał. Polscy producenci kotłów notują ogromne zwyżki obrotów a znalezienie instalatora, który kocioł zamontuje graniczy niemal z cudem. Tak więc prócz dumnego spojrzenia pięknej Julii , Ukraińców bombardują jeszcze bilbordy z kotłami na paliwo stałe.
Dla takiego komiwojażera jak ja, to wspaniałe wieści! Poza tym nic się nie zmieniło. Niech Moc będzie z Wami!






























Post trzeci

Chmielnickij, dawniej Płoskirów, miasto we wschodniej części zachodniej Ukrainy - otóż siedzę teraz z riebiatam. W typowo brytyjskim barze pijemy belgijskie piwo, polską żubrówkę i zagryzamy ukraińską słoniną. Są kiszone pomidory i takaż kapusta. Angielski pub, zaznaczam, liga miszczów leci w tle. Bardzo elastyczna kultura, bardzo. Wkrótce wpis dotyczący tutejszych wyborów politycznych. Пока!



Post drugi

Stoję już dwie godziny na granicy w Korczowej i nuda została wynagrodzona. Oto taki zwyczajny obrazek: stary passat kombi czeka na odprawę wypełniony po sufit podpaskami z Polski. A w kąciku, przy okienku, na tylnej kanapce, na jakichś czterdziestu centymetrach siedzi wracająca z saksów babulejka. Siedzi grzecznie i razem z podpaskami czeka na swą kolej. Ale to chyba nie dla niej ładunek...

Droga na Czerniowce.

- Ruchajtes prjamo, ruchajtes prjamo – gada do mnie smartfon Nastii. Dziewczę trzyma w swych delikatnych dłoniach telefon z funkcją nawigacji, do którego zgrabne paluszki wstukały przed chwilą miejskie koordynaty centrum Stanisławowa. Nigdy nie zrozumiem dlaczego tę piękną nazwę, zamieniono na imię Bogu ducha winnego Iwana Frankę. Iwano Frankivsk – to jakieś nieporozumienie i niezrozumienie historii. A nie był to stalinowski pomysł, bo nazwę zmieniono w latach sześćdziesiątych.

- Ruchajtes prjamo – nie odpuszcza damski głos, po tym jak wychodzę z czerniewickiego ronda na prostą. No to rucham prosto, krzepko trzymając kierownicę oburącz. Uśmiecham się do siebie i nawet nie mam zamiaru tłumaczyć młodemu dziewczątku co mnie tak bawi.

Rosjanie nie lubią ukraińskiego. Uważają go za wykoślawiony rosyjski z przetrąconym kręgosłupem, za zbiór wspólny, pomiędzy rosyjskim a polskim, za wiejski dialekt. Trochę się mylą, bo językowi temu bardzo blisko do słowackiego i polskiego. Ma więcej wspólnego ze słowiańszczyzną niż rosyjski, pełen wtrętów ugrofińskich i tureckich. Ale i od tych ostatnich i ukraiński nie jest wolny, a kluczowe dzisiaj słowo majdan, pochodzi właśnie z tureckiego. A gdybyśmy się tak umówili ze Słowakiem i Ukraińcem na tęgie picie, to gwarantuję że mówilibyśmy jak u Tolkiena - wspólną mową bez pośrednictwa tłumaczy.

Nic to, rucham prosto i trzymam kurs. Jak zawsze.

Przygoda zaczęła się dzień wcześniej, od tajemniczej eksplozji mojej nawigacji. Nie wiem jak to możliwe, ale tak właśnie było. Urządzenie rozsadziła od środka jakaś tajemnicza siła, co zauważyłem w trakcie próby montażu na przedniej szybie. Trudno – pomyślałem – mam ukraińskie karty sim, skorzystam zatem z Google Maps, poza tym znam drogę na pamięć. Nawigacji i tak używałem niemal wyłącznie do kontrolowania tempa jazdy. A ponieważ tempus fugit, rzuciłem badziewiem na tylne siedzenie i ruszyłem z kopa przed siebie.

Zawsze przed trasą palę ostatniego papierosa na werandzie, zastanawiając się czy wszystko ze sobą zabrałem. Ta rozpirzona nawigacja wybiła mnie z rytuału, którego nie dopełniłem. Tym sposobem, zamiast pomyśleć o paszporcie jeszcze w cieniu werandowego zadaszenia, przypomniałem sobie o nim sto kilometrów dalej. A to oznaczało trzy godziny obsuwy.

Ruchajtes prjamo – tego jeszcze nie znałem, ale z paszportem w zębach tak właśnie jechałem.

Na granicy czekało na mnie jeszcze kilka uszczypliwych uwag, podczas paszportowej kontroli.

- A pan to się czasem ostatnio nie ożenił? – zaczepnie pyta tleniona Swieta. Znam imię bo widnieje na plakietce przyczepionej agrafką do munduru.

- A niby czemu? – grzecznie zagaduję, chociaż mi się strasznie spieszy.

- A bo w rzeczywistości powodzi się panu lepiej niż na zdjęciu. – odpowiada filuternie błyskając złotym zębem.

No tak. Na zdjęciu wyglądam jak smutny bandyta. Teraz jestem komiwojażerem pełną gębą. Albo jeszcze lepiej - nalaną gębą. Trzeba pamiętać, że każde spotkanie, niezależnie od efektów, należy podsumować skromną kolacyjką. A jak wiadomo, co można wyczytać na każdym gównianym Pudelku, wieczorne obżeranie się osobnika, któremu leci piąty krzyżyk i który nie upadł na głowę by o świcie na kacu to wybiegać, musi mieć jakieś reperkusje. Uff…

- Nie proszę pani, tak w ogóle mi się powodzi, ale chyba jestem podobny do siebie ze zdjęcia, nie? – odruchowo szczerzę kły, zapominając że na zdjęciu jednak się nie uśmiecham, bo przepisy paszportowe wyraźnie mówią by ludziom cykać paszportowe foty, jak podłym bandytom.

Jadę, jadę Boże święty nareszcie jadę! Szybko liczę w pamięci: godzina do Lwowa, potem ze dwie do Stanisławowa i jaszcze dwie, no może dwie i pół do Czerniowic. Razem pięć, sześć godzin. Do tego dochodzi jedna godzina różnicy strefy czasowej. Czyli zamiast zacumować późnym popołudniem w jakimkolwiek lokalu na Kobylańskiej, czeka mnie ćwiartka pod całodobowym, między okrętem* a polskim kościołem. Jakby tak się jeszcze zjawił znikąd grabarz Iwan… . Nie, nie nawet nie chcę myśleć co by było gdyby tak zjawił się Wania the Grabarz. .
Jadę, nie myślę. Kolejne cenne minuty tracę we Lwowie, w który muszę się wbić bo akurat remontują obwodnicę. Zadanie wykonuję bezbłędnie. Mijam po drodze małe miasteczka, których nazwy pamiętam chyba z innego wcielenia. Nie wiem skąd to wiem, ale każda coś mi mówi: Bóbrka, Podkamień, Rohatyn, Bursztyn. Zwalniam i gapię się na te zapadłe dwory z pieluchami wiszącymi w niegdysiejszych sadach, na odrapane fasady kościołów i ich zapadłe dachy, na przedwojenne kamienice podzielone między pięciu właścicieli, z których każdy ma inny pomysł na zagospodarowanie przestrzeni. Ślizgam się wzrokiem po sowieckich pomnikach, bo szczypią jak sól w oku. Jadę powoli.

Droga pomiędzy Lwowem a Stanisławowem idealnie nadaje się tylko do rajdów terenowych. Piszę teraz o dwóch dużych miastach, które obecnie w XXI wieku łączy droga gorsza niż u mnie w lesie. Zarówno po rosyjsku jak i po ukraińsku, dziury na drodze to jamy. Tak, i to są właśnie jamy. Takie w które można się schować, przykryć plandeką i przeczekać zimę. Tyle, że w asfalcie na środku jezdni. Poza tym dziura w asfalcie oznacza, że w ogóle jest asfalt, co tutaj nie jest wcale takie oczywiste. Sprytne władze lokalne, miast wydawać na progi zwalniające, po prostu nie remontują dróg od lat i wszyscy jadą po bożemu. Pod tym względem Ukraina jest już dawno w Unii Europejskiej. Jadąc samochodem zazdrośnie można obserwować jak dzieciaki na rowerach wyprzedzają co się da.

No więc wiozę się po czymś takim przez Bursztyn. Jadę, może dwadzieścia na godzinę, gdy nagle zatrzymuje mnie milicjant. – No chyba nie za prędkość - mruczę do siebie pod nosem, ale jestem gotów na wszystko. Pan milicjant uprzejmie zapytuje mnie czy bym nie zabrał jego dwóch kolegów do Stanisławowa (Ivano-Frankivska o sromoto!). Koledzy stoją skromnie, obok krzywego blaszaka z gorzałą i kiszonkami, przebrani już w cywilne łaszki. Podwózka w zamian ochronę. Szybko kalkuluję i wychodzi mi, że deal nie ma słabych punktów. Nareszcie będę miał do kogo gębę otworzyć a poza tym jak jutrzenka błyska mi możliwość bezkarnego popylania pomiędzy tymi dziurami z jakąś sensowną prędkością. W razie rutynowej kontroli wylegitymuję się moimi pasażerami.

- Panowie zgoda! – odpowiadam.

No to wio! Zapraszam pańskim gestem i jadymy! Zapomniawszy, że samochód przyjął ze sto siedemdziesiąt kilogramów ładunku, przywalam na pierwszym wirażu podwoziem w jakąś asfaltową muldę. Notuję w szarych zwojach by od razu po powrocie odwiedzić mechanika, co rekomenduję każdemu kto wybierze się w te strony samochodem.

Jadę szybko, co rusz odbijam kierownicą to w prawo, to w lewo mijając jamy. Nie mam pojęcia czy mój samochód ma jeszcze miskę olejową. Nadrabiam czas. Ucinamy sobie, ze stróżami ukraińskiego prawa, miłą pogawędkę. Panowie niechętnie mówią po rosyjsku, więc gadamy mieszaniną polskiego, ukraińskiego i rosyjskiego.

Trafiłem na bogobojnych milicjantów, bo żegnali się z każdą mijaną kapliczką, czyli co chwilę. W tym kierunku poszła też dyskusja. Opowiedzieli mi o szacunku do JP II, o tym że jako grekokatolicy zawsze dogadują się z katolikami i kijowskim patriarchatem. Nie ma niestety sztamy z patriarchatem moskiewskim, nad czym jeszcze przez chwilę boleją. Temat Moskali jest tu drażliwy i lepiej go unikać. W ogóle mam taką zasadę, że nie gadam o polityce, bo z tego raczej nic dobrego nie wyniknie. Niemniej Andriej, przy okazji mijania Halicza w którym też zwinęli asfalt, nie omieszkał wspomnieć, że zamek po lewej należał do księcia Daniła, którego syn Lew założył Lwów, a jego innym miastem rodowym był Chełm. Coś o tym wiem, więc kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Następnie dowiedziałem się, że Stalin tak urządził świat, iż zabrał Ukrainie Przemyśl i Chełm właśnie. Czekałem tylko aż wspomną coś o Rzeszowie, Jaśle, Krośnie i Lubaczowie. Całe życie myślałem, że to nam właśnie dalekowzroczny satrapa zabrał Lwów, Stanisławów, Tarnopol, Równe i Łuck… .

Zgodnie z podjętą wcześniej zasadą, nie dałem się wciągnąć w politykę, rozprawiając o cudownościach widoków za oknem.

Chłopcy wysiedli na przedmieściach miasta, które chwilę potem zgrabnie minąłem obwodnicą, sunąc w kierunku Kołomyi. Miałem taki piękny sentymentalny plan, by kilkanaście kilometrów za Kołomyją myknąć w Zabłotowie w prawo do Kut. Tam chciałem zobaczyć słynny most na Czeremoszu. Ten sam którym we wrześniu 1939 roku cały nasz rząd, prezydent i Rydz-Śmigły z Beckiem prysnęli do Rumunii. Chciałem przez moment poczuć klimat końca pewnej epoki, stojąc na tym moście i patrząc w rozświetloną przed siedemdziesięciu laty Rumunię. Wyobraziłem sobie za plecami wygaszoną zupełnie Polskę. Gdyby nie ten paszport, pewnie bym zdążył przed zmrokiem. Nic to, jak mawiał Wołodyjowski. Zdążę innym razem, najlepiej we wrześniu. (To już powiadam ja. Sam do siebie.)

Z Kołomyi lecę na wprost. Mijam Zabłotów, w którym miałem skręcać i graniczny Śniatyń. Przede mną Czerniowce. Niezwykła wyspa pośród ukraińskich stepów. Z fasonem wjeżdżam do stolicy północnej Bukowiny. Na południe, po rumuńskiej stronie rozciąga się druga część regionu ze stolicą w Suczawie, na zachód Pokucie, na północ Podole z Kamieńcem, a na wschodzie, zaledwie trzydzieści kilometrów stąd, chocimska twierdza a za nią to już tylko Dzikie Pola.
Parkuję na rynku i idę do hotelu. Kwadrans wcześniej zamknęli najlepszy w mieście sklep w winem i serami (róg Szeptyckiego i Głównej). Pozostaje mi wspomniana melina między okrętem i polskim kościołem. Na szczęście Wańki nie ma. Kupuję małpeczkę i wracam do hotelu.

Ruchajtes prjamo – powie mi nazajutrz rano kobiecy głos ukraińskiej nawigacji. Jeszcze nie znam tej frazy. Rozluźniony kładę się spać.
Teraz, po jakimś czasie zastanawiam się czy aby Rosjanie nie mają nieco racji…

*Okręt – narożna kamienica na ul. Głównej w pobliżu rynku, obok polskiego kościoła św. Krzyża. Rzeczywiście ma w sobie coś z zacumowanego okrętu.